bialy lew
uniwersytecie, całkiem wyparowała z pamięci ginącego pana Matwieja. Nie mógł sobie nawet przypomnieć, jak jest po łacinie „Boże”! I duchowy syn władyki Mitrofaniusza zaryczał po rosyjsku: – Wierzę, Boże, wierzę!!! Zaczął się miotać w drewnianej skrzyni, wparł się w wieko czołem, rękoma, kolanami – i stał się cud. Górna część trumny z trzaskiem poleciała na bok, Berdyczowski usiadł, chwytając ustami powietrze, rozejrzał się na boki. Zobaczył wciąż tę samą izdebkę, która po piekielnych ciemnościach wydała mu się niezwykle jasna, dojrzał w rogu piec i nawet uchwyt do garnków. I okno było na swoim miejscu, tylko straszna sylwetka z niego znikła. Powtarzając: „Wierzę, Boże, wierzę”, Berdyczowski przelazł przez bok trumny i gruchnął na podłogę – okazało się, że trumna stała na stole. Nie zwracając uwagi na ból w całym ciele, poruszył łokciami i kolanami i szybko poczołgał się ku drzwiom. Przewalił się przez próg, zerwał i pokuśtykał w kierunku rzeczki. – Lwie Nikołajewiczu! Na pomoc! Ratuj pan! – wrzeszczał ochryple podprokurator, bojąc się obejrzeć. A jeśli z tyłu unosi się nad ziemią czarny cień w spiczastym kołpaku? – Pomóż! Ja zaraz upadnę! Już jest mostek, już ogrodzenie. Nowy przyjaciel obiecał tu czekać. Berdyczowski rzucił się w prawo, w lewo – nikogo. To po prostu niemożliwe! Lew Nikołajewicz tak zwyczajnie by sobie nie poszedł. – Gdzie pan jest? – zajęczał Matwiej Bencjonowicz. – Źle mi, boję się! Kiedy od ściany kaplicy bezgłośnie oderwała się ciemna postać, umęczony śledczy zapiszczał, wyobraziwszy sobie, że koszmarny prześladowca przegonił go i zaczaił się z przodu. Ale nie, sądząc z sylwetki, był to Lew Nikołajewicz. Berdyczowski, pochlipując, rzucił się do niego. – Chwała... Chwała Bogu! Wierzę, Boże, wierzę! Czemu pan się nie odzywał? Ja już myślałem... Podszedł do swego towarzysza i wymamrotał: – Ja... Ja nie wiem, co to było, ale to było straszne... Zdaje się, że tracę rozum! Drogi, miły, co to jest? Co się ze mną dzieje? Tu milczący dotąd towarzysz wyprawy zwrócił twarz ku światłu księżyca i zbity z tropu Berdyczowski zamilkł. Oblicze Lwa Nikołajewicza uległo przedziwnej metamorfozie. Ta twarz, zachowawszy wszystkie swoje rysy, w nieuchwytny sposób, ale też zupełnie wyraźnie, zmieniła się. Spojrzenie, przedtem miękkie, łagodne, teraz było błyszczące i groźne, wargi wykrzywiły się w okrutnym, drwiącym grymasie, ramiona wyprostowały, czoło przecięła zmarszczka, ostra jak ślad po kindżale. – A właśnie to – powiedział świszczącym głosem odmieniony Lew Nikołajewicz i pokręcił palcem przy skroni. – Tyś, bratku, kuku na muniu dostał. Ależ idiotyczną masz fizys! Pan Matwiej odskoczył przerażony, a Lew Nikołajewicz, którego prawy policzek drgał poruszany drobnym tikiem, wyszczerzył zadziwiająco białe zęby i trzykrotnie tryumfalnie wrzasnął: – Idiota! Idiota! Idiota! Dopiero teraz, ostatnią iskierką szybko gasnącej świadomości, Berdyczowski pojął, że rzeczywiście stracił rozum, i to nawet nie w chatce, ale wcześniej, dużo wcześniej. Jawa i rzeczywistość przemieszały się w jego chorej głowie tak, że teraz już nie mógł się zorientować, które z wydarzeń tego potwornego dnia zaszło w rzeczywistości, które zaś było majaczeniem obłąkanego umysłu. Oszalały urzędnik wciągnął głowę w ramiona i powłócząc nogą, pobiegł, gdzie oczy poniosą, po zalanej księżycową poświatą drodze, powtarzając wciąż: – Wierzę, Boże mój, wierzę! Część druga