Berdyczowskiego, nie odezwała się. Dyskusja na temat Czarnego Mnicha, wszczęta przez
triumwirat najmądrzejszych ludzi w guberni zawołżskiej, znalazła się zatem w ślepym zaułku. Rozwiązał trudność, jak zwykle w takich wypadkach, przewielebny Mitrofaniusz, i to w charakterystyczny dlań paradoksalny sposób. Władyka miał całą teorię na temat pożytku płynącego z paradoksów, które tym się zalecają, że obalają nazbyt ciężkie konstrukcje ludzkiego umysłu, otwierając przez to nieoczekiwane i czasami krótsze drogi do rozwiązania problematycznych zadań. Archijerej lubił ni stąd, ni zowąd oszołomić rozmówcę jakimś nieoczekiwanym zdaniem albo nieprawdopodobnym rozstrzygnięciem, uprzednio zrobiwszy minę znamionującą bardzo mądre i surowe skupienie. Teraz też, kiedy wymieniono argumenty, nie dochodząc do żadnego wniosku, i nastąpiło męczące milczenie, władyka nachmurzył białe, przecięte trzema pionowymi zmarszczkami czoło, zamknął oczy i zaczął przebierać paciorki różańca z drewna sandałowego swymi wspaniale białymi i wypielęgnowanymi palcami (o ręce dbał Mitrofaniusz szczególnie troskliwie i prawie nigdy nie wychodził na dwór bez jedwabnych rękawiczek, objaśniając to tym, że osoba duchowna, dotykająca komunikantów, powinna traktować ręce z największym szacunkiem). Posiedziawszy tak przez jakąś minutę, przewielebny znów otworzył błękitne oczy, w których błysnęła iskierka, i tonem nieznoszącym sprzeciwu powiedział: – Alosza pojedzie, Lentoczkin. Matwieja Bencjonowicza i Pelagię stać było tylko na głośne: – Ach! * * * Nawet gdyby się ktoś specjalnie starał, nie zdołałby chyba wynaleźć bardziej paradoksalnego kandydata do tajnej inspekcji w niezwykle delikatnej, wewnątrzkościelnej sprawie. Aleksy Stiepanowicz Lentoczkin, którego dla młodości lat i rumianej pyzatości policzków poza oczy (a często i otwarcie – on się nie obrażał) nazywano nie inaczej, tylko Aloszą, pojawił się w naszym mieście niedawno, ale od razu znalazł się w liczbie szczególnych faworytów archijereja. Miał zresztą przewielebny po temu w pełni wybaczalne podstawy, ponieważ Aleksy Stiepanowicz był synem starego kolegi władyki, który, jak wiadomo, przed przyjęciem święceń był oficerem kawalerii. Ten jego kolega z wojska poległ na ostatniej wojnie tureckiej, pozostawiając wdowę z dwojgiem maleństw, córką i synem, oraz bez żadnych niemal środków do życia. Mały Aloszeńka rósł na jakiegoś zupełnie wyjątkowo zdolnego człowieka; w wieku jedenastu lat bez wysiłku przeprowadzał rachunki całkowe, a koło dwudziestki zapowiadał się po prostu na geniusza w dziedzinie nauk przyrodniczych lub matematycznych. Lentoczkinowie mieszkali nie w Zawołżsku, lecz w wielkim uniwersyteckim mieście K., też leżącym nad Rzeką, ale w jej niższym biegu, toteż kiedy na Aloszę przyszedł czas wyboru uczelni, nie tylko przyjęto go na tamtejszy uniwersytet bez żadnych opłat, ale nawet przyznano mu osobiste stypendium, żeby uczył się i pielęgnował swój talent ku chwale rodzinnego miasta. Bez stypendium studiować by nie mógł, nawet bezpłatnie, ponieważ rodzina żyła w nadzwyczaj ciężkich warunkach. W wieku dwudziestu trzech lat, kiedy do ukończenia studiów zostało mu nie tak wiele, Aleksy Stiepanowicz zmierzał wprost do tego, by stać się nowym Ewarystem Galois czy Michałem Faradayem, co przyznawało całe jego otoczenie i o czym on sam mówił bez skrępowania. Jednak oprócz nadzwyczajnych zdolności młodzieńca cechowała również ogromna pycha, co nie jest rzadkością wśród wcześnie dojrzałych talentów. Odnosił się bez szacunku do autorytetów, był zuchwały, ostry w języku i zarozumiały, co, jak wiadomo, nie pozwoliło wspomnianemu Ewarystowi Galois dożyć dojrzałego wieku i zadziwić świat całym blaskiem swego wielce obiecującego geniuszu. Nie, Alosza Lentoczkin nie zginął w pojedynku jak młody Francuz, ale zaplątał się w historię, która mu bokiem wyszła. Pewnego razu ośmielił się nie zgodzić z oceną swojego traktatu – ni to chemicznego, ni to fizycznego – napisaną ręką samego Serafima Wikientjewicza Nosaczewskiego, gwiazdy