drugim krańcu basenu zapaliła się lampa, woda w kolorze akwamaryny kusiła.
Zrzuciła szlafroczek, nad brzegiem basenu zdjęła klapki. Weszła po schodkach wyłożonych mozaiką, zanurzyła się w ciepłej wodzie, odprężała się, w miarę jak woda pieściła jej łydki, biodra, talię. Podświadomie zarejestrowała, że psy sąsiadów przestały szczekać, i skupiła się na kolejnym codziennym rytuale – wieczornej rundzie ćwiczeń. Kraulem do końca, nawrót, powrót żabką, dwie długości basenu na plecach. To jeden set. Zrobi ich pięć i wtedy, i tylko wtedy, pozwoli sobie na drinka. Bo w lodówce, obok deseru, stoi dzbanek martini i staje się przyjemnie chłodny. Kolejny test silnej woli – dopiero po ćwiczeniach pozwoli sobie na smakowitego drinka z dokładnie trzema oliwkami. Wyssie z nich nadzienie z papryki. Jennifer uwielbiała martini. Zamach, oddech, zamach, oddech, nawrót. Wracała, zmieniła oddech wraz ze zmianą stylu. Zapadała noc, księżyc stał wysoko na niebie. Nieduże lampy rzucały kręgi światła na chodniki, wydobywały z mroku palmowe pnie, łukowato sklepione okna domu jaśniały światłem lamp. Wspaniała posiadłość. Zamach, zamach, zamach. Nawet jeśli żyje tu niemal samotnie. Zatraciła się w ćwiczeniach, w myślach liczyła kolejne nawroty, instynktownie wiedząc po napięciu mięśni, kiedy zbliża się koniec zestawu. Kiedy kończyła ostatni nawrót, niemal czuła w ustach smak martini. Weszła na schodki. Wyciągała już rękę po szlafroczek, gdy coś usłyszała. Kroki? Po drugiej stronie płotu wybuchł psi jazgot. W domu zawtórował mu Dirk, nisko, przeciągle. – Bosko – mruknęła. Zaraz tam pójdzie i powie psu, co o nim myśli. Co mu odbija? Nigdy nie reagował na zaczepki, kiedy był w domu. Może powinna go spuścić i poszczuć nim szczurowate psinki sąsiadów. Nie znosi ich. Kątem oka dostrzegła ruch. Co? Coś ciemnego. Cień na skraju patio. Czyżby? Poczuła dreszcz strachu. Rozglądała się, patrzyła na dom, tłumaczyła sobie, że nic się nie dzieje, że nie ma się czym martwić. A jednak... Tuż za kręgiem światła znowu dostrzegła ruch, jakby coś skradało się w zaroślach. Z bijącym sercem wpatrywała się w mrok, powtarzała sobie, że jest tchórzem, że staje się podobna do wiecznie przerażonych idiotek, którymi tak gardzi, i wtedy znowu to zobaczyła. Coś lub ktoś zakrada się coraz bliżej. Coś się dzieje, i to coś złego. – Co, do cholery... Ciemna postać nagle puściła się biegiem, na płytach zadudniły kroki. Shana chciała krzyknąć, ale postać rzuciła się na nią z błyskiem w ciemnych oczach. Napastnik uderzył ją w brzuch z taką siłą, że się zatoczyła i wpadła tyłem do basenu. Łup. Uderzyła głową w obramowanie. W jej głowie eksplodował ból, niemal straciła przytomność, ale usiłowała zachować świadomość. Walczyć. Napastnik był na niej, w wodzie. Ręce w rękawiczkach otoczyły jej szyję, ściągały w dół. Przez taflę wody widziała twarz wykrzywioną gniewem, zniekształcone rysy. O Boże. Zna tę twarz. Ale nie mogła myśleć, nie mogła oddychać. Boże, pomocy. Błagam, ratunku, bo mnie zabije! Walczyła, szarpała się, usiłowała się odwrócić, przekręcić tak, żeby napastnik znalazł się