15/86
got. Zaciągnął krawat. Butów nie zdejmował. Spodni też nie, tylko je zsunął do kolan. Zamknął za sobą drzwi. Nie dostrzega dziur w ulicy. Potyka się co trzeci krok. Całe to piekielne miasto ze swoją pogardliwą wyniosłością podszytą zgnilizną i brudem mogłoby dla niego nie istnieć. Ajeśli już istnieje, to niech przepadnie, byle szybko, choćby spalone piorunami. Przez chmury przedziera się pierwsza błyskawica, zaraz po niej nad miastem przetacza się grzmot. A ponad jego głową otwiera się niebo. I widzi to, co zostało mu zapowiedziane. Wyraźnie, jak na scenie oświetlonej gazowymi lampami. Ale w teatrze nigdy nie musiał tak wysoko zadzierać głowy. Coś spada na jego twarz, spływa po policzkach. 16/86 Nie, to nie krew. To ciepłe, ciężkie krople deszczu zamykają mu na chwilę oczy. Kiedy je otwiera, niebo znowu jest puste. Deszcz wyrywa go z bezruchu. Ale nie ma siły biec, więc tylko podnosi kołnierz i poddaje się płynącym z nieba oczyszczającym strugom. Na rogu widzi samotną dorożkę. Pod podniesionym daszkiem śpi opatulony derką woźnica. – Obudź się! – krzyczy, szarpiąc go za ramię. – Już czas – szepcze do siebie. 1 jula 1845, dwudziesta pierwsza trzydzieści Adam Podhorecki zostawia za sobą skrzeczenie konsjerża i szczekanie jego suki, której ciężarny brzuch zwisa do ziemi. Wbiega po schodach na pierwsze piętro. Ciągnie za sznurek, dzwonek wpada w panikę. 17/86 W drzwiach zjawia się najpierw szczera słowiańska twarz, wykwitająca jak piwonia z wykrochmalonego kołnierza. Po chwili cały skrępowany kamizelką korpus. Wiecznie zaspane spojrzenie ślizga się po gładkich od brudu klapach paltota Podhoreckiego. Spływa po zanikających kantach spodni. Zatrzymuje się dopiero na postrzępionych i uwalanych błotem końcówkach nogawek. – Prześpisz zmartwychwstanie! Śmiech Adama podrywa spojrzenie gospodarza na wysokość twarzy, szczerzącej się tylko prawą połową. Lewa jest obwisła i martwa jak pobielona maska. – Idź w diabły z twoim zmartwychwstaniem